.
Archetyp Mistrza. Fantastyka psychologiczna (psy-fi)
Piotr BilligSaul Vogel – urodzony w literackim wcieleniu w 1980 roku – powraca. Zapowiedziany przez autora w zbiorku opowiadań Przypadki Saula Vogla, powrót mistrza wiedzy uniwersalnej, może bawić i uczyć. Proroctwa i nauki archetypowego Żyda możemy uznać ...Czytaj więcej >>
- Liczba stron: 218
- Data wydania: 2014
- Oprawa: miękka
- Wydawnictwo: ENETEIA
24,90 zł
9,00 zł
Oszczędność % procent
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką
: 24,90 zł
Najniższa obniżka 30 dni przed obniżką
: 9,00 zł
Brutto
Wysyłka zwykle w 24h, gratis od 200 zł
Pozycja po zwrocie, więcej informacji o uszkodzeniach w prawej kolumnie (pod ceną)
Saul Vogel – urodzony w literackim wcieleniu w 1980 roku – powraca. Zapowiedziany przez autora w zbiorku opowiadań Przypadki Saula Vogla, powrót mistrza wiedzy uniwersalnej, może bawić i uczyć. Proroctwa i nauki archetypowego Żyda możemy uznać za objawienia mądrości nieświadomości zbiorowej. To wysokich lotów fantastyka psychologiczna. Każdy, kto szuka swego narodu wybranego i swej prawdy wewnętrznej, powinien posmakować tę książkę.
- ISBN
- 978-83-61538-66-0
- Waga
- 0.22 kg
- Wydanie
- 1
- Seria
- Archetypy Wyobraźni
- Szerokość
- 12,5 cm
- Wysokość
- 19,5 cm
- Format
- 125x195 mm
Możesz także polubić
Część pierwsza: Z przypadków filozoficznych Saula Vogla
Wtajemniczeni
Wycieczka
Zaginione Xięgi
Woda życia
Rezurekcja
Seminarium
Powrót Saula Vogla
Czerwona planeta
Część druga: Proroctwo Saula Vogla
Zapłata
Klątwa w Sychem
Proroctwo
Według Piotra
Nowa baśń
Tajemnice baraku
Z celi
Szarotki
Szarotki
fragment książki "Archetyp mistrza" Piotra BilligaW któreś z zakopiańskich wakacji – a lat miałem dwanaście – ogarnia mnie, na widok grządki uprawnych szarotek, nagłe szaleństwo mienia‑macia‑mania, czyli posiadania prawdziwej szarotki, takiej, jakie rosną tylko w załomach górskich ścian, gdzie przypadkowość wiatrów zgromadziła nieco ziemi. Tłumaczono mi, że skalna szarotka nie wyżyje w warunkach ogrodowych. Taka już jej natura: dzika i wolna – albo śmierć!
Ktoś jednak musiał ją jakoś oswoić, by wyhodować wersję ogrodową? – myślę chytrze.
Szarotka w wersji naturalnej (dziś rozumiem grecko‑łacińską nazwę naukową: leontopodium alpinum: „lwiostopa alpejska”; pewnie ma korzenie jak lwie pazury, gdy zarodnikowi uda się wylądować w zawianej w kącik warstewce ziemi: wpija się szponami w każde pęknięcie]) – szara, skromna i mechata, o ile piękniejsza i cenniejsza niż jej nachalna wersja ogrodowa: biała, o kosmatych kwiatach wielkości młyńskich kół, wygodnie ulokowana na grządce! – kładzie mi się to już obsesyjnie na mózg i wytężam go, dumając, gdzie by ją znaleźć i zerwać, choć roślina podlega ścisłej ochronie.
Często, gdy coś zauważę, zaczyna się to pojawiać ustawicznie, choć wcześniej tego czegoś było niezmiernie mało na mojej mapie świata: w bibliotece pensjonatu album otwarty na zdjęciach szarotek. Ktoś wzmiankuje niemiecki korpus strzelców alpejskich. Ich emblematem szarotka (Edelweiß). Niemiecka nazwa: „biała szlachetka”? Ze szlachetnością się zgodzę, ale – biała? Szarość – to piękno! Dostaję zakładkę, gdzie pod przezroczystym plastikiem zasuszone ogrodowe – białe, niechronione. Po wakacjach wymieniam ją – koleżanka z klasy przesiedziała się nad morzem – na chińskie wieczne pióro i kałamarz aromatycznego atramentu; sam jestem z wandali, co zaginają rogi w książkach. Ktoś niepytany opowiada o łanach szarotek na skalistym szczycie Nosala: widocznych, lecz nieosiągalnych… Chyba że się nie boisz, chłopcze, wspiąć po stromej ścianie? W Pieninach też są.
Już dwa tygodnie, codziennie, wędruję z ojcem po górach i taszczę ciężką, nieporęczną lornetę. Dotąd była zbędna, teraz badam skały na obecność i dostępność szarotek – i kłopot z tą dostępnością: ani drygu, ani sprzętu wspinaczkowego nie posiadam, a nawet gdybym… – pozwoliłby ojciec! – w świętym Tatrzańskim Parku Narodowym? I choć konam ze zmęczenia – ojciec nie żartuje, zasuwa po szlakach i wierchach jak mały czerwony samochodzik – wytrawny taternik! – po obiedzie, pokonując ból mięśni, rozpracowuję dwie bliskie Zakopanego i pensjonatu doliny: Białego i Strążyską. Ślepiec: ściany oblepione szarotkami! – lecz jak zerwać, skoro tu ceprostrada? Tłum wali strugą. Kombinuję wypad po zmroku (przyskrzynią nocą, do oskarżenia dochodzi element premedytacji), ale stary nie żartuje do tego stopnia (matka: ma propeller w zadku), że po kolacji zawsze rozpływam się i zasypiam, pojękując nad obolałymi mięśniami.
Stacja Zakopane: ojciec daje mi ekstra kieszonkowe, wsiada do pociągu, gwizd – i jestem wolnym strzelcem: pierwszy raz w życiu bez nadzoru rodziców, gospodyń, sąsiadek czy kogokolwiek bądź! Kroczę Krupówkami, wolny jak ten ptak – i jak panisko! banknoty szeleszczą w kieszeni dżinsów. Zaglądam do sklepiku z pocztówkami dźwiękowymi – prywaciarz piratuje przeboje z Radia Luksemburg i nagrywa je na warstwę jakiejś substancji na pocztówkach z Giewontem, Rysami, Czarnym Stawem Gąsienicowym, Morskim Okiem; na adapterze wytrzyma taka ze dwadzieścia odtworzeń. Tu kieszeń mnie nie swędzi: mam taki talent, że w lot chwytam każdy przebój i odtwarzam własnym głosem już po paru wysłuchaniach – i to zjednuje mi sympatię w budzie: jestem pocztówką dźwiękową! Przechodzę do pamiątkarskiego – też prywatna inicjatywa: aha, to stąd zakładka, mają takich na pęczki! I dziewięćsił, laubzegą wyrżnięty w trzy warstwy (taniej) lub w cztery (drożej) i pociągnięty lakierem na wysoki połysk. Finansowo od przyjazdu przymierzam się do tego w pięć warstw (lepiej nie mówić, ile), delikatnie muśnięty pokostem – ale – o zgrozo! widzę szarotkę wydłubaną na liściu i górola w kapeluszu z muszelkami i ciupazecką oraz dłubany widoczek Giewontu. Nie ze mną takie numery! Idę do filatelistycznego – prywatnego – a tam same hitlery: znaczki z tą facjatą, emitowane w miliony przez III Rzeszę – tłoczy się męska dziatwa – ostatni krzyk młodocianej mody! – niestety, nie ma ani jednej kolonii, zbieram tylko takie: Francuska Afryka Zachodnia lub Równikowa, Madagaskar, Kongo Belgijskie, Ruanda‑Burundi, Tanganika, Afryka Południowo‑Zachodnia, Mozambik, Rodezja, Timor Portugalski… Odwiedzam sklep serowarski „Baca” z oscypkami, ale prywaciarz wyprzedał się z minioscypków po złociszu – białych, niewędzonych, pychotka! – ma tylko duże, wędzone, po dwie dychy. Baca owce maca! – i przechodzę naprzeciwko, tam, gdzie prywatny fotoplastykon: już bez orki w pegeerze Malinowiec Wielki, ale jeszcze bez hawajskich dziewcząt w kąpieli (czasy wczesnego Gomułki, pseudonim „Wiesław”, ksywa „Gadułka”). Tu wycieczka w Alpy – zawyżoną wersję Tatr: mamy wszystko, co one – i dwa tysiące metrów bliżej! I wszędzie szarotki – te dzikie, takie same jak u nas, w PRL!
Oślepiony dziennym światłem trafiam na placyk vis‑à‑vis, gdzie gościu – prywatna inicjatywa – ma lunetę skierowaną na Tatry: za złotówkę można się przez minutę pogapić. W Zakopcu pełno takich, co drepczą do Doliny Białego czy Strążyskiej raz albo dwa razy na tydzień, a w Tatry idą tylko za pomocą lunety – a ja, prawdziwy taternik, ganiam z ojcem w Dolinę Pięciu Stawów, na Halę Gąsienicową, na Orlą Perć, na Giewont, na Halę Kondratową, na Przysłop Miętusi…
Wskutek popaździernikowej reformy gospodarczej – prywata! prywata! prywata! – barów i restauracji w Zakopcu nie brakuje: kanapka z rolmopsem u Poraja (później pod wódeczkę) i bezkonkurencyjny tatar! Dziękuję wam, towarzyszu Gomułka, bez was nigdy bym tego nie zaznał.
Płacę złotówkę i oko w teleskop: pod krzyżem na Giewoncie tłum wczasowiczów. Jezu, słodki Jezu, przecież to samo mam – za darmo – na Krupówkach i w Dolinie Białego! Prywaciarz nie chce, choć proponuję mu dwie dychy, przekierunkować teleskopu ciut w prawo, na Czerwone Wierchy: czy już się kruszą (polityką interesuję się od kołyski): Nie masz pojęcia, chłopie, jak ciężko było tego austro‑węgierskiego grata ustawić i wyostrzyć!Wysupłuję jeszcze jedną złotówkę – stać mnie! – wpatruję się – biegną sekundy – i nad kłębowiskiem ceprów, na najwyższym objętym okularem teleskopu Franciszka Józefa krańcu pionowej ściany Giewontu – trudniejszej do wspinaczki niż Matterhorn i Eiger – widzę szarotki!
Odrywam oko od okularu – i już wiem: Ku Dziurze! To krótka dolinka między Białego a Strążyską; nie wizytowałem jej, pamiętając jako szeroką, z obu stron potoku porośniętą bujną roślinnością – bez skał i szarotek, aż do Dziury w skale: nudnej jaskini, gdzie nocował raz Janosik. Tatry osnute są legendami, jak Goralenvolk i „Ogień”. Nad jaskinią i dalej – skała! – to pamiętam. W moczu czuję, że tam szarotki! – i ruszam najkrótszą drogą – znam zakopiańskie ulice, drogi i skróty.
Z Internetu rozumiem dziś, że szarotki przywiało w Karpaty z Uralu – i dopiero od nas – w Alpy.
Chciałem odpocząć od ojca dni parę, nim rzucę się w szarotki, a tu, w pierwszym prawdziwie samodzielnym projekcie (jego ciuchcia dojeżdża do Dychawicy, może nawet do Krakowa?), poddaję się jego wskazówkom: Bolą mięśnie nóg? Rozchodzić! – i pruję prosto Ku Dziurze (czego to syn nie zrobi dla ojca!). Dziwne, nic nie boli, choć w drodze na stację bolało. Dziura jest zaraz u podnóża skały, a szarotkowe miejsce – kombinuję – w dalszych jej partiach, dokąd nie ma ścieżki; gdyby ktoś odwiedził Dziurę, nie zobaczy mnie i nie usłyszy. I są – trzy szarotki! – kilkanaście metrów wyżej, chwieją się na wietrze, widzę je gołym okiem.