.
Marzenie
Czesław DziekanowskiCzesław Dziekanowski stawia przed czytelnikiem nie lada wyzwanie, kreując świat, który objawia się z „perspektywy siedzenia w trumnie”. W świecie tym przyszłość, która jest oczekiwaniem, rozpływa się, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, teraźniejszość z ...Czytaj więcej >>
- Liczba stron: 133
- Data wydania: 2021
- Oprawa: miękka ze skrzydełkami
- Wydawnictwo: ENETEIA
Czesław Dziekanowski stawia przed czytelnikiem nie lada wyzwanie, kreując świat, który objawia się z „perspektywy siedzenia w trumnie”. W świecie tym przyszłość, która jest oczekiwaniem, rozpływa się, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, teraźniejszość zaś staje się trudnym zmaganiem z ciałem, podległym bezwzględnym procesom nietrwałości i przemijania.
W Marzeniu narrator wchodzi w rolę pacjenta. Konfrontacja z psychoanalitykiem zmusza go do odczytywania swej przeszłości z coraz to innej strony. Utwierdza narratora w przeświadczeniu, że został wybrany, natomiast sam seans psychoanalityczny staje się fascynującym, bolesnym odkrywaniem wciąż umykającej i niezgłębionej tajemnicy procesu twórczego.
Tomasz Olchanowski
- ISBN
- 978-83-958582-5-3
- Waga
- 0.17 kg
- Wydanie
- 1
- Seria
- Literacka
- Szerokość
- 13,5 cm
- Wysokość
- 20,5 cm
- Format
- 135x205 mm
Możesz także polubić
Od autora do autorów
Kukiełka erotyczno‑seksualna
Nie potrafisz zakochać się głęboko
Wewnątrz kościoła spowiada się tylko ksiądz
Twórczość generowana emocjami do obiektu
Tu można nabyć smakowite poczucie istnienia
Kobieta spadająca z nieba
Wszyscy chłopcy zostali dopuszczeni do Matury
Posłowie – Tomasz Olchanowski
Kukiełka erotyczno‑seksualna
Prowadzę, jak się szczęśliwie okazuje, eksperymentalne zajęcia w bezkresnej sali, pełnej zmysłowego napięcia. Studenci są wyraźnie zagubieni w mrocznej czasoprzestrzeni. Niektórzy chowają się za świętymi rzeźbami i cudownymi obrazami. Kosztuje mnie to wiele wysiłku, ale mniej więcej po godzinie docieram niemal do wszystkich, także tych ostro spóźnionych.
Codziennie spodziewam się wizyty kogoś, kto ma hospitować moje przedsięwzięcie. Wychodzę, jak to się mówi, ze skóry – robię wszystko, co w mojej mocy, żeby wreszcie nawa spontanicznie, sama z siebie zaśpiewała. Osobiście ja im nie mogę podać melodii, bo ani głosu, ani słuchu nie mam. Łatwo się domyślić, że moje kwalifikacje nie są zbyt wysokie.
Dzisiaj w radosnym nastroju kończę robotę i czym prędzej zmiatam się, wychodzę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Idę przez rynek i ulicę do domu, wynajętego, ma się rozumieć. Spotykam kolegę, którym jest Marek Burakowski. Już nie pije, nie jest także alkoholikiem, tylko ekstremalnie bladym człowiekiem. Ale pracowitym, dumnym ze swojego zawodu.
– Szkoda, że nie podałeś, że twoim pierwszym zawodem jest ekonometrysta, wtedy jako śpiewak więcej byś zarabiał – powiedział z towarzyską troską w chrapliwym głosie.
Nie wiem, co mu odpowiedzieć, więc zapraszam za jakiś czas do siebie, o, tam, za tą katedrą, na rogu ulicy. A co do mojej pracy śpiewaka bez gardła, bez uszu, to myślę, że zwolnię się, zanim oni się spostrzegą, że mi tych kwalifikacji (atutów) brakuje.
Idę do domu i widzę, że katedra, w której mieści się olbrzymia biblioteka, a w niej pełno czytelników, ma kopułę zgiętą do ziemi i krzyżem, zamiast w górę wyprężonym, zwisa w dół, ale ciągle wysoko nad ulicą. Z powodu tego zgięcia strażacy nie mają łatwego dostępu do ognia. Ktoś bezpardonowo poczęstował ją dynamitem, więc wspinają się po jej ścianach jak grotołazi czy górołazi; kują w ścianach schodki i od zewnątrz wspinają się z sikawkami, żeby z nich prysnąć wodą na ogień.
Już do domu zachodzę, ale po drodze spotykam bardzo szczupłą dziewczynę, która jak czarny kot przebiega mi drogę. Jest tak chuda, że mi jej żal, i aż mnie z tego nędznego wyglądu pociąga erotycznie, tak że jej proponuję wspólną kolację. Gdzie? Oczywiście w barłogu. Do siebie niezbyt mogę ją wziąć, bo katedra – biblioteka – ciągle płonie; ona mnie do siebie także nie może, choć wydaje mi się, że jej dom jest pusty, bo rodzice wyjechali na wczasy. Okazuje się, że czerwony samochód, który stoi w cieniu przystanku autobusowego, nie jest ani jej, ani ich. Ona jest tak biedna, że nawet ojca nie ma i mieszka tylko z matką.
Nie mając nic lepszego do roboty, przyglądamy się ławkom na przystankach, gdyż niektóre z nich robią na mnie wrażenie. Tak, robią wrażenie paśników dla zwierząt zimą i dałoby się w nich pomarzyć. Ale ona ciągnie mnie w poprzek ulicy i w poprzek parku, ku jakimś śmietnikom zielonym, wysypiskom piasku – ciągnie mnie jak wiatr, furkocąc swoją blondynkową chudością, a w istocie landrynkową urodą, aż wreszcie rozwiewa się w momencie, gdy docieramy do ławki ocienionej płaczącą wierzbą nad stawem wysadzanym białymi łabędziami.
Teraz już jestem wolny i mogę iść do swego wynajętego zakątka, do swych popiołów i zgliszcz, gdyż katedrobiblioteka jest ugaszona. Po strażakach grotołazach (katedrołazach) żadnego śladu. W tej norze jednak nie umiem zasnąć, więc po zdjęciu spodni idę w kierunku bocznego ołtarza zrobić sikajło. Lecz – o, dziwo – wykonanie go jest niemożliwe, gdyż tutaj zebrało się grono poetek i poetów, niby nieliczne, niemniej dlatego w tym rozrzedzeniu nie można oddać moczu. Wobec powyższego wychodzę na zewnątrz i tu, w cieniu jakiegoś świętego, robię, co trzeba.
Wracam i siadam w ławce, gdyż artystów przybywa i rozpoczyna się msza poetycka. Tytułem wstępu na cały regulator recytowane są intymne rekwizyty. Wsłuchuję się całym sobą. W konsekwencji jasno widzę, z jaką siłą są one wynoszone pod niebiosa przez młodą poetkę, występującą ze śmietnikiem zwisającym na łańcuszku z jej szyi.
Wreszcie każdy z nas coś recytuje, jakiś sztandar, swoją flagę, swój ulubiony kolor. Na przykład ja recytuję kiery, trefle, piki i kara po kolei, ale trefli najwięcej, gdyż przed sobą mam pięciolinię, a na tej pięciolinii pełno nut, pęczki nut treflowych.
Wreszcie na tym koncercie, który okazuje się wystawą malarską, pojawia się profesor. Andrzej Kunikowski, człowiek z naszej i zarazem nie z naszej grupy, wręcza Sandauerowi olbrzymi kawał mięsa, żeby ten ustawił go w rogu sali, tak mianowicie, by powstała ekspozycja. Sandauer bierze siekierę i uderza w tę rzeźbę – bryłę mięsa. Odrąbuje kawał i mówi: „To chała”. Odrąbuje następny kawał i powtarza: „Chała! Chała!”. Aż z rzeźby, z bryły mięsa, nic, nawet kości nie pozostały. Był to widok nie do zapomnienia.
Idę więc przed siebie, aż trafiam na wystawę młodych polonistów. Ci wieszają samych siebie, gdyż nie mają mięsa. Nie mają też hodowli świń, ani nawet drobiu. Niektóre z prac są piękne. Zwłaszcza taki blondynek wisi pięknie, panoramicznie i uśmiecha się, mrugając porozumiewawczo. Jest to mętrak, młodziutki. Dobrze się zapowiada, zwłaszcza gdy otwiera usta i śpiewa. Wszyscy tu śpiewają, szeroko otwierają usta, jak pisklęta, tak że wrzucam im pióro, żyletkę w dziób, jakiś grosz, żeby nie byli głodni.
Po otwarciu wystawy pokolenia mętraków idę ulicą restauracyjną i powtarzam: „Piętnaście dolarów”. Mówię coraz głośniej, żeby aktorzy również mogli tę liczbę powtarzać. A jest to suma znana mi z pewnej transakcji w barku bosmańskim. Barman, ubrany na czarno, z wyjątkiem białego kołnierzyka koszuli i białych rąk, a właściwie białych rękawiczek i białych białek oczu, brał piętnaście dolarów ode mnie, od każdego, kto mu je podał, i mówił: „Niech pan łaskawie poczeka”. Więc czekam. A on mi podaje kurczaka ledwie opierzonego. Więc biorę nóż w rękę, a właściwie dwóch, trzech kolegów do pomocy, i tym nożem (zresztą każdy ma swój nóż) patroszę wole, patroszę pomiędzy nogami, a krew płynie niechętnie. Nóż to narzędzie naprawdę bardzo wrażliwe. No więc tym nożem ciągle kroję kurczaka, dla samej wizualnej rozkoszy.
Należymy do chóru, w którym każdy spieszy się z odrobieniem własnej lekcji, z odśpiewaniem swojej melodii. Na przykład starsza poetka zaczyna śpiewać czas w odwrotną stronę i śpiewa go tak wzruszająco, że topnieją jej zmarszczki, cofa się siwizna włosów ku długiej blondynce. Szczupleje w swej pieśni z każdą nową zwrotką‑zawrotką. Widzę, że już rozpoznaję ją – w niej właśnie blondynkę szczupłą, biedną, z którą przespać się chciałem w paśniku. Z kolei inny poeta – ten śpiewem wybiega naprzód. Widzę, że go poznaję w przyszłości.
Śni mi się Larma, która mówi, że koleżanki zazdrościły jej kuma. Chodzi tu o Jureczka, z którym podawała do chrztu dziecko swojego brata.
– Larma to Cynka?
– Czuję opór przed skojarzeniami do tego snu i przed jego interpretacją.
– Że się jakoś boisz?
– Tak. Po przebudzeniu poczułem coś w rodzaju zazdrości o tego chłopaka, który ciągle przewija się przez jej mieszkanie. Ostatnio opowiadała taką historię. Wszedł Andrzej kiedyś wieczorem – godzina milicyjna już wtedy obowiązywała czy jeszcze nie, nie pamiętam – kolega z mojego zakładu i ona daje mu znak, żeby siedział cicho, żeby nie wygadał się, tylko milczał. Ale Andrzej jest gadułą, więc nie zwrócił na to uwagi. Tamten chłopak poszedł (jest w wieku jej młodszego brata, tak że różnica w latach jest spora), Andrzej został na noc, spał w pokoju, gdzie jest telefon i oczywiście rano podjął go, zanim Larma dobiegła. Tamten, ma się rozumieć, wyłączył się. W każdym razie Larma chciała wiedzieć, czy to przypadkiem nie ja dzwoniłem. Nie, nie ja. Więc to na pewno był Jureczek. No i dzisiaj w nocy była o nim mowa poprzez marzenie senne.
– Jakieś myśli do tego Jureczka.
– Widziałem go tylko na zdjęciu i myślę sobie, że Larma obciera sobie nim łzy jak chusteczką. Wiem, że mówiła mu (czy faktycznie mu powiedziała, tego nie wiem), iż nie może się zgodzić na taki układ ze mną, jaki był między nami. Myślę także, że ona uwodzi go, jak wszystkich dokoła (jak na przykład Andrzeja, poprzez co, to znaczy uwodzenie, chce zamanifestować swoją odporność na innych mężczyzn). Nie wiem, czy sypiają już ze sobą, czy zawiesili tę przyjemność, jeśli sypiali. Dość, że wystąpił w moim śnie. Aha, pomyślałem także, że nieprzypadkowo dałem jej imię Larma. Parę dni temu (już wcześniej nazywałem ją Larma) powiedziała mi, że w obecności brata przepłakała cztery godziny i on nie domyślił się dlaczego. Otóż pomyślałem, że Larma ma intuicję nie lada. Poczułem wyrzut sumienia – mogła płakać z powodu moich uśmiechów w kierunku Ewity, czyli tej, która chciałaby, jak sądzę, wykąpać się w mojej spermie, a przynajmniej się nią nabalsamować, i z tym zapachem chodzić po mieście.
– Miałeś takie przeżycie, jakbyś ją skrzywdził?
– Tak, ona twierdzi, że mężczyzna po dwóch latach zapomina. Mogło to dotyczyć jej męża, ale też mnie. Kiedy ona była, to znaczy kręciła z Tadeuszem, to jednocześnie niepokoiła się (w jego obecności) o mnie (Tadeusz mi to opowiadał), że już jestem na dworcu. A że ja zapomnę ją po dwóch latach? Myślę, że ona nie ma racji. Nigdy jej nie zapomnę, chyba że dostanę sklerozy na stulecie urodzin.
Wchodzę do pokoju hotelowego, a ze mną portierka, która tłumaczy mi, że tu, po prawej, śpi jeszcze jedna osoba, jakiś cudzoziemiec. W ogóle pokój jest duży, jakby dwudzielny, zatrzęsienie łóżek nieposłanych i posłanych.
Wchodzimy do tego drugiego pomieszczenia w głębi, tak że nie mam poczucia, by cudzoziemiec mnie zobaczył, gdy się na przykład zbudzi. I tu zaczynam namawiać tę dziewczynę, żebyśmy się przespali. Ona ma obiekcje tego typu, że ktoś wejdzie i nas zobaczy. Oczywiście ma zastrzeżenia, niemniej zbliżamy się do siebie erotycznie i już jesteśmy – nie na łóżku wprawdzie – ale na dywanem wyłożonej (pościelonej) podłodze. Wtedy rzeczywiście ktoś wchodzi. Idzie przez tę pierwszą część pokoju, której ja nie widzę, bo jesteśmy z dziewczyną za ścianą, za przepierzeniem, ale słyszę, co się dzieje. Dziewczyna leży na podłodze pod kątem – na mocno wybrzuszonej osi, do tego stopnia, że kiedy zza ściany wychyla się sprzątaczka i patrzy na mnie, to mam nieodparte wrażenie, iż nie widzi dziewczyny – owej portierki, bo ją zasłaniam sobą, swoim uklęknięciem i podaniem tułowia, wyrzuceniem go jakby ku wchodzącej (sprzątaczce) – tylko widzi mnie. Zresztą patrzę uważnie na jej (sprzątaczki) wzrok, przykuwam do siebie, żeby nie zobaczyła powabnie wyciągniętej na podłodze portierki, a może kierowniczki? Teraz nachodzi mnie myśl, że to może nawet sama kierowniczka hotelu, choć bojąca się jak portierka byle sprzątaczki. To młoda dziewczyna, ładna, ma krótko, to znaczy ponad ramiona, przystrzyżone włosy. Pokazuje mi pokój, w którym będę, czy mam, spać, a ja od razu mam na nią ochotę. O, teraz przypominam sobie swoją ochotę na portierkę, potem także kierowniczkę hotelu (bardzo ładna). Każda kobieta, która pokazuje mi łóżko, gdzie mam spać, jest właśnie tą, z którą od tego momentu nie chciałbym się rozstawać. Kobieta, mimo różnych nagromadzonych walorów, istnieje przede wszystkim po to, żeby uroczyście wchodzić do łóżka, i to częściej niż wychodzić zeń. Tam jest jakiś człowiek, mężczyzna, cudzoziemiec, który już nakazuje ostrożność, baczność, bo nie wiadomo, w którym momencie ta zagranica się zbudzi i spojrzy na pokój trzeźwymi oczyma.
To zaproszenie do seksu. Aha, jeszcze nie tak dawno właśnie sprzątaczek się bałem, gdy sobie uświadomiłem, że mogą mnie zastać w łóżku cudzołożnym. Ten pokój hotelowy jest dwuczęściowy, choć nie ma w nim drzwi. Wchodzi się tu przez nieobecną ścianę. Te łóżka też widocznie nie wzbudzają zaufania, jeśli człowiek udaje się na podłogę. Włosy tej dziewczyny przypominają mi kształtem nową fryzurę, ostatnie włosy Larmy. Powiedziała: „Wczoraj byłam u fryzjera, zrobiłam takie włosy, z jakimi (prawie) mnie poznałeś”. Tak, w hotelu miała włosy ciemne, kasztanowe – Larmy są koloru wosku. Wyobraź sobie, że prawie nie poznałem jej ostatnio u siebie w zakładzie.
A sprzątaczka – nie pamiętam jej twarzy. Pochyliła się i nie wiem, dostrzegła czy nie. Chodzi mi po głowie, że sprzątaczka wszystko sprząta, wszystko odkurza – nawet kochanie się na podłodze, kochanie jeszcze niezaczęte, przerwane, zanim doszło do głosu. W ogóle kochanie się na podłodze ma swój urok. Jest tu więcej przestrzeni niż na łóżku, poza tym pewniejsze. Z łóżka można spaść. Ja zresztą mam lęk wysokości. Z podłogi nie spadnę. Im niżej usadowi się kochanie, tym bezpieczniej się ono posuwa naprzód i do tyłu, naprzód i do tyłu. Człowiek jest jak śmieć, który sprzątaczka usunie. Po kochaniu się pozostają ślady, odpadki, dlatego, zwłaszcza w hotelach, potrzebne są sprzątaczki, żeby utrzymać porządek. Ale kochanie unosi się także w powietrzu i sprzątaczka musi także odkurzaczem odkurzyć powietrze, wytrzepać powietrze ze spermy, bo ono głównie kłuje w nos (w powonienie kobiety).
– A więc seks kojarzyłbyś z brudem, z koniecznością usuwania go?
– Znów dochodzimy do tego samego. Kiedy widzę kobietę, jak naciera sobie piersi spermą, którą powinienem cenić, bo jest to za każdym razem, chciał nie chciał, pięć tysięcy kalorii, to jest to prawie granica mojej estetycznej wytrzymałości. Mam ochotę zawołać sprzątaczkę, żeby czym prędzej wytarła to, co mi się tak z marszu przydarzyło. Poza tym myślę, że ona może manipulować swoim seksem, swoim współżyciem z mężczyznami.
– Że może kontrolować nadmiernie?
– Manipulować w obydwie strony. To znaczy, może chcieć i brać faceta w nadmiarze albo może sobie powiedzieć: bardziej mi się opłaca przez jakiś czas nie sypiać z nim, wtedy więcej ustępstw na nim wymuszę. Myślę, że ona robi to zupełnie świadomie, z bezwzględną premedytacją. Sprawia na mnie wrażenie automatu, kukiełki erotyczno‑seksualnej. Opinia publiczna, na którą się powołuje, jest takim dodatkowym narzędziem w tym instrumentalnym traktowaniu siebie i mężczyzn. Czy ty byś na przykład po czterech godzinach płaczu przyszedł do zakładu, mojego zakładu, i udawał zalotną, jakby nic się nie stało?
– Ona tak potrafi zachowywać się wbrew swoim emocjom?
– Myślę, że z jej uczuciowością coś jest nie w porządku.
Jadę cichobieżnym rowerem. Rozglądam się beztrosko. Korzystając z czysto rekreacyjnej atmosfery, zagarniam miasto, które pozwala z ulicy deptanej oponami jednośladowca widzieć pola w urodzaju bezkresnym, niczym niezatamowanym. W pewnym momencie, bliżej nieokreślonym w mojej percepcji, domyślam się, czy raczej spostrzegam, że za mną jest pościg. Jacyś ludzie chcą mnie pochwycić, gdyż sądzą, że wiozę ulotki lub jakieś inne materiały. Nic takiego nie wiozę i zastanawiam się, czy nie przystanąć, by dać im się złapać. Ale jadę, ale uciekam, skoro oni mnie ścigają. Zastanawiam się, czy nie mam szans skręcić w prawo, na groblę przyuliczną, i dalej w górę po polnej dróżce, po zboczu uciec im, ale dochodzę do wniosku, niezbyt zresztą umotywowanego, że wprawdzie ci, co za mną są w tej chwili, nie dadzą rady, to jednak wezwą pomoc ze strony, w którą uciekam, tak że to się nie opłaca.
Wreszcie daję się złapać. Prowadzą mnie do jakiegoś biura. Nie jest to komisariat, ale tu się zdaje rowery, tu ubrania, taki jest to kontuar. Tu stoję w kolejce. Inni też są złapani, też zdają swoje rowery. Stoję za takimi trzema, którzy wydają mi się znajomi, a przynajmniej jeden z nich wygląda na Józia Ziębę, mojego brata ciotecznego (młodszego ode mnie o kilka lat). W pewnym momencie widzę, że ktoś wychodzi z przesłuchania, czy raczej z tortury, tak, mam świadomość, że rozbierać się będziemy właśnie w tym celu. Wychodzi jakiś mężczyzna, na jego twarzy dostrzegam siniec (na policzku, bliżej czoła). No, myślę sobie, będą nas tu bić, katować. Aha, i teraz dopiero, to znaczy, gdy jadę znów na rowerze i jest już jakby po wszystkim, zastanawiam się, czy nie mam szansy na groblę i czmychnąć, ale rezygnuję, bo to nie ma sensu. Po prostu nie ma ucieczki. Tak, jadę na rowerze, kręcę, pedałuję, dokoła miasteczko, coś jakby Gdynia, tyle że od zabudowań jeszcze oddalona i niższa, jest dość ciepło, pora bliżej nieokreślona, jest to dzień, ale jakiś poprzetykany ciemnościami, co się nie zdarza, żeby w naszym klimacie dzień był zmieszany z błotem, to znaczy z nocą, raczej dzień się trzyma własnej tożsamości, tak samo jak noc.
Idę beztroską ulicą i nagle naprzeciw mnie człowiek, mężczyzna i zarazem (chyba) kobieta. Wygląda dziwacznie. Włosy ma opuszczone na ramiona i wokół szyi. Z dużą dozą wrażliwości spiął, przewiązał je drutem kolczastym, tak że w ogóle nie widzę jego twarzy, ale po sylwetce rozpoznaję Bijaka, naczelnego redaktora „Polityki”. Kłaniam mu się dość głęboko, on odpowiada także dość głęboko i nie zwalniając kroku, jakby nic się nie wydarzyło, podąża dalej.
Obładowany zakupami, które trzymam w dłoniach, przeciskam się przez gorzki tłum wielkomiejski i czym prędzej wsiadam do autobusu, by zająć wygodne miejsce. Daremnie rozglądam się w poszukiwaniu bratniej duszy, a przynajmniej kogoś trwale znajomego.
Ruszamy. Raptem na ulicy widzę Larmę. Nie zamierza zejść z drogi. Ja jadę, a ona stoi pięknie ubrana i kolorowo czeka na kogoś. Na pewno na mężczyznę, chce z nim pójść do teatru. Ciekawe na kogo. Wysiadam, żeby sprawdzić. Bo widzę, że ona tak intensywnie, to znaczy kolorowo, czeka na środku ulicy, że przechodnie w promieniu kilku kroków omijają ją. Patrzę, czeka nadal, jakby na koleżankę, uspokajam się więc.