.
Las wtajemniczenia. Powieść o mistycznym wtajemniczeniu
Marcel Messing"Las wtajemniczenia" Marcela Messinga stanowi niezwykle interesujący przykład literatury duchowej, łączącej piękno poetyckiej prozy z wątkami psychologii głębi. Kojarzy się on również z wtajemniczeniem szamańskim, które było udziałem Carlosa Castanedy w ...Czytaj więcej >>
- Liczba stron: 176
- Data wydania: 1996
- Oprawa: miękka
- Wydawnictwo: ENETEIA
Książka Marcela Messinga stanowi niezwykle interesujący przykład literatury duchowej, łączącej piękno poetyckiej prozy z wątkami psychologii głębi. Kojarzy się on również z wtajemniczeniem szamańskim, które było udziałem Carlosa Castanedy w kontakcie z indiańskim czarownikiem Don Juanem.
Wątki wtajemniczenia i inicjacji, spotkania nauczyciela i ucznia, guru i adepta, od wieków określały ścieżkę duchowego rozwoju. Wtajemniczenie, inicjacja, znaczący przekaz, wizja są drogą przemiany.
- ISBN
- 83-85713-05-0
- Waga
- 0.22 kg
- Wydanie
- 1
- Seria
- Wymiary Duszy
- Szerokość
- 13,5 cm
- Wysokość
- 20 cm
- Format
- 135x200 mm
- Oryginalny tytuł
- Het woud der inwijding. Sterf voordat je sterft
- Tłumaczenie
- Bożena Helfenrath-Porębska
Możesz także polubić
Spotkanie
fragment książki "Las wtajemniczenia" Marcela Messinga
Po wielu dniach wędrówki Djaiana stanął nagle przed szałasem, chronionym przez zwisające nisko konary mangowca.
Był zmęczony i głodny. Zmęczony długą włóczęgą i mnogością wrażeń, jak też niedoborem snu.
Nie, w lesie nie brakowało pokarmu, wszystkiego było pod dostatkiem. On zadowalał się paroma orzechami i jagodami, a pragnienie gasił wodą z licznych potoczków i rzeczułek.
Przed szałasem siedział smukły starzec, jego twarz jaśniała jak słońce, a oczy podobne były do gwiazd. Oblicze jego, męskie i kobiece zarazem, ukrywało stanowczość i łagodność. Było to oblicze szlachetne i dostojne. Królewskie. Jego śnieżnobiała broda, jakby utworzona przez miliony kryształków lodu, nadawała mu wyrazu nieskończoności. Właśnie w momencie, kiedy Djaianie wydawało się, że zauważył zarys jego twarzy, tysiące kryształków rozpływało się i traciło kształt w nieskończoności nie tego świata.
Starzec ten nie przypominał starych ludzi, których Djaiana znał. Tutaj widział starość bez lat, morze bez wybrzeża. Starość mądrości, starość radości, która zawsze była taka i taka pozostanie. Starość bez młodości i lat, ukryta w praobrazie postaci, o której nie było wiadomo, czy istniała rzeczywiście, czy też nie.
Jego szata była tak śnieżnobiała jak jego broda. Podobną biel można było znaleźć tylko na najwyższych szczytach gór. Niesplamiona, nietknięta, niepokalana. Szata ta, przezroczysta jak światło, wydawała się nie mieć granic. Djaiana nie mógł dostrzec jej początku ani końca.
Wygląd starca nie miał nic wspólnego z ludźmi, których dotychczas spotkał. Jego biel lśniła i ta jaśniejąca biel sprawiała wrażenie, iż był on obecny i nieobecny zarazem. Nie było tu mowy o wnętrzu czy o wyglądzie zewnętrznym. Wszystko zlewało się, przybierało postać, to znów było bez kształtu. Djaiana przetarł oczy. Po tym wszystkim, czego doświadczył w lesie, bał się, że to iluzja. Myślał, iż patrzył przez zasłonę urojenia. Może z głodu i przemęczenia widział tę postać pełną blasku? Może zrodziło ją pragnienie jego podświadomości? Czy też inny, niewidzialny świat próbował go zmylić?
Podczas gdy myśli szukały odpowiedzi, oblicze postaci uśmiechnęło się. Otwarte, promieniujące wokół słońce, pełne radości. Wszystko rozdające, nic nie zatrzymujące dla siebie. To nie mogło być pomyłką, złudzeniem, to nie był wytwór jego świadomości.
Nie, to nie zmaterializowane pragnienie spotkania prawdziwego mistrza. Coś w nim mówiło, że to było prawdziwe, czyste i nie miało nic wspólnego z tym, o czym czytał w książkach lub co słyszał od przyjaciół. To było coś więcej i całkiem coś innego, przechodziło też wszelkie oczekiwania, wyobrażenia i opinie.
Tak jak słońce oświeca wszystko, co znajduje się w zasięgu jego promieni, tak coraz bardziej jaśniało wnętrze Djaiany. Radość rodziła się w każdej części jego ciała. Nie było to jednak oddziaływanie z zewnątrz, lecz działo się to w jego wnętrzu. „Usiądź mój chłopcze” - odezwał się przyjaźnie starzec. Mrowie przeszło po całym ciele Djaiany. On powiedział „usiądź mój chłopcze” głosem pełnym ciepła i miłości. Głos ten usunął wszystkie resztki zimna z serca Djaiany wibracją jego własnej istoty. Była to ta sama wibracja, która go tak porywająco przyciągnęła w to miejsce, a którą teraz poczuł od wewnątrz.
Pory jego skóry rozwarły się jak tarcze tysiąca słoneczników, które napełniane są ciepłymi promieniami słońca.
„Mój chłopcze”. Choć miał już czterdzieści lat, zabrzmiało to w głębi jego istoty, napełniło bezdenną głębię jego bytu światłem, niwecząc tym samym wszystko, co miało kształt i było poddane procesowi starzenia się.To „mój chłopcze” nie miało w sobie nic poniżającego, nie było też tylko czułe lub troskliwe. Siła tych słów czerpana była ze źródła „wiecznej mądrości”, z samego serca.
Siła ta była wieczna i odnawiała się zarazem nie przez lata, lecz siłą dziecka, wypowiedzią „mój chłopcze”.
Djaiana chciał popatrzeć w oczy starca, musiał jednak najpierw skierować swój wzrok w okolice jego oczu, gdyż wiedział, że nie da rady znieść tak ostrego i cudownego światła.
Wkrótce wzrok ich spotkał się na moment, Djaiana poczuł natychmiast ciepłe promienie miłości rozchodzące się po całym jego ciele. Czuł, iż wejrzał w istotę samego siebie i że istota ta nie miała żadnego kształtu ani formy. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie doświadczył. Tak naprawdę, nie można było mówić o doświadczeniu w tym momencie. Podczas gdy wzrok ich spotkał się, nie istnieli oboje. Nie było nikogo. Pozostało tylko patrzenie. Absolutne. Nienazywalne. Czyste i doskonałe. Prawdziwe. To patrzenie było byciem.
Kiedy Djaiana poczuł znowu granice swojego ciała, z ust jego wyrwało się pytanie: jakie jest Twoje imię? Brzmiało ono niezdecydowanie, zwyczajnie.
Wiedział też, iż nie otrzyma odpowiedzi, do jakich był przyzwyczajony w znanym mu świecie. Na takie pytanie odpowiadano zazwyczaj podając imię, nazwisko, poprzedzając ewentualnie rangą, tytułem, zawodem, miejscem, funkcją, w zależności od ilości postawionych pytań. Dlatego się wahał. Przeczuwał też, iż odpowiedź ta nie mogła być w pełni pojęta.
Głos starca był łagodny i przenikający.
„Jestem Bezimienny”. Uśmiechem wypuszczał słowa w nigdy nie nazwaną bezczasowość. „Jestem Nienazywalny. Jestem istotą każdego człowieka. Każde imię nadawane mi nie ma nic wspólnego z rzeczywistością czy też prawdą. Czy można nazwać to, co jest nieskończone? Bez kształtu? Nie-Byt? Czy wszystkie próby nazwania tego nie są jak złamane skrzydła? Jeśli koniecznie chcesz mnie nazwać, jeśli chcesz dać imię postaci, którą wyobrażasz sobie, że widzisz, nazywaj mnie Ananda. Ananda jest światłością, wiecznym pokojem, pustką, w której zawarta jest cała pełnia. Nie myśl, że imię to wyraża to, czym jestem. Jest to opis Nieopisywalnego. Imię nie jest w stanie wyrazić rzeczywistości - może to uczynić tylko ona sama. Czy powietrze z obrazu może doświadczyć firmamentu? A namalowane gwiazdy wyrazić nieskończoność Wszechświata? Czy słowo zamknięte w swoim dźwięku może całkowicie nazwać ciszę? Ananda wskazuje tylko na Nienazywalne, na Niewypowiedziane, na Ciszę”.
„Ananda”, wypowiadając delikatnie to imię Djaiana poczuł, iż piękne oblicze Anandy stało się jego obliczem. Czuł, jak granice jego ciała zaczęły się coraz bardziej zacierać, poszerzać w nieskończoność i we wszystkim widział, wąchał, słyszał, próbował, żył. Jakby został zabrany w bezgranicznej fali światła i ciepła.
Jak długo to trwało, nie wiedział. W chwili, gdy ostatnia fala przyniosła go do znanej mu świadomości ograniczenia, narodziło się nowe pytanie. „
Mieszkasz tutaj?” - zabrzmiało z ust, których wargi nie wiedziały, o co pytają.
„Nie mam domu tutaj ani nigdzie. Nie mam też nigdzie mieszkania. Żadne miejsce nie jest moim mieszkaniem. Wszędzie, gdzie jestem, jest mój dom, gdyż mój dom jest wszędzie. Wszędzie i nigdzie” - odpowiedział Ananda. Po krótkim milczeniu mówił dalej: „Ten, kto jeszcze gdzieś mieszka, jest przywiązany, nie jest wolny. Ten, kto przebywa wszędzie, nigdzie nie pozostając, jest wieczny, w Bycie i w Nie-Bycie znalazł swój dom. Jego głowa nie znajdzie spoczynku w żadnym miejscu na ziemi, gdyż jego mieszkaniem jest niezmierzona przestrzeń i bezczasowość”.
„A ten szałas?” - zapytał Djaiana. Znowu zapadło milczenie. Milczenie jak żyzna gleba. „Co to jest szałas?” - zapytał Ananda. Czy to miejsce, w którym tobie się wydaje, że ja przebywam, jest szałasem, bo widzisz dach i drzwi? Niektórzy na tej ziemi mieszkają w pałacach. To też jest szałas, tymczasowy dach nad głową, gdyż człowiek nie może nigdzie osiąść. To nieważne, czy twoje drzwi są ze złota czy z gałęzi, czy ramy twoich okien są ze srebra czy też ze splecionych lian, czy twój dach podtrzymywany jest przez marmurowe pilary czy też przez drzewo sandałowe.
Każdy pałac jest szałasem i każdy szałas pałacem. Tylko ten, kto nie jest przywiązany do swojego domu ziemskiego, lecz znalazł mieszkanie w swoim wnętrzu, mieszka wszędzie i nigdzie. Nie posiadając królestwa, jest królem istnienia. Gdyż nie ten, kto mieszka w pałacu, lecz ten, kto potwierdził królestwo w swojej istocie, jest królem. Zrzeknij się potem tego królestwa, a będziesz nikim i niczym. Szałas, który mi przypisujesz, jest tylko iluzją mieszkania w czasie i przestrzeni. Obejrzyj go od wewnątrz, a zobaczysz tylko pustkę. Niczego w nim nie ma. Nie ma w nim żadnego pokoju czy też łóżka, żeby odpocząć, ani stołu, przy którym mógłbyś się posilić, nie ma dachu, który chroniłby dom, nie ma drzwi, które by się otwierały i zamykały, żadnych obrazów czy klejnotów, którymi byś się mógł cieszyć, nic, czego byś się mógł złapać i kurczowo trzymać. Niczego. Takie jest mieszkanie mędrca. Jest to szałas, w którym niczego nie ma, jak przeźroczysty pałac bez drzwi i okien. Dziura w wiecznej pustce, w której objawia się pełnia. Jest tylko Światłość.
Nie ma drogi, ulicy czy ścieżki, która prowadziłaby do tego szałasu. Żadna liczba czy cyfra nie może oznaczyć jego miejsca. Mędrzec nie ma przyzwyczajeń. Nie ma jego mieszkania. Jest mu całkowicie obojętne, co inni myślą, gdzie on mieszka. Liczy się tylko twórcza pustka pełni. Tylko dla oka, które nie widzi prawdziwie, są widoczne szałas i pałac, drzwi i okna”.
Uśmiech pełen miłości odbijał się na obliczu Anandy. Djaiana słuchał uważnie. Każde słowo było kroplą ze źródła, które gasiło pragnienie nienasyconych pytań. To nie były zgadywanki czy spekulacje ani niby-prawdy, ani wzniosła nauka. Tutaj tryskało źródło mądrości, które do nikogo nie należy i nigdzie nie wytryska. I dlatego to, co zostało wypowiedziane na zewnątrz, tryskało w nim jak woda ze źródła, bez końca. Chyba, że codzienna świadomość zaczęła się temu przyglądać, chciała zobaczyć to źródło i stawiać nowe pytania.
Raz po raz wracały pytania po to, żeby jeszcze silniej przeżyć to cudowne zanurzenie w wodzie światła.
„Jak długo tu jesteś?” - zapytał Djaiana.
„Nigdy nie odszedłem i nigdy mnie tutaj nie było” - brzmiała odpowiedź z głębi jego własnej istoty.
„To, co wy ludzie nazywacie «długo» i wyrażacie w czasie i przestrzeni, po prostu nie istnieje. Nie ma czasu. Nie ma przestrzeni. To tylko wieczna fala przemian, która powstaje z tego, co nie ma przyczyny, jest niezmienne i samo ginie w Nie-Bycie. Czy nieprzerwana fala życia potrwa choć trochę krócej lub dłużej tylko dlatego, że człowiek obserwuje przypływ i odpływ? Czy można pojąć wiek gwiazd, licząc pierścienie pnia drzewa? Czy ta niezmierzona przestrzeń zostanie choćby trochę ograniczona przez to, że człowiek buduje dom? Czy powietrze zostanie zatrzymane w otwartym dzbanie? Ananda bezczasowy i bezprzestrzenny jest tutaj, tam, wszędzie i nigdzie. Ja nie mam przywiązań. Mieszkam we wszystkim. We wszystkich. Aczkolwiek większość stworzeń nie zna mnie w ich własnym mieszkaniu”. Lekka zmarszczka zarysowała się na czole Djaiany. „Ale musi być przecież jakiś powód, że tu jesteś” - zapytał, wahając się.
Wzrok Anandy przeszył Djaianę na wskroś. Trwało to sekundę? Może Wieczność? Wystarczająco jednak, żeby ponownie zanurzyć Djaianę w nieskończoności światła. Każde wypowiedziane słowo było jedną kroplą światła w jednym ruchu, a wszelkie milczenie stawało się bezdenną głębią.
„Nie ma mnie tutaj. Nie ma też żadnego powodu. Ludzie zawsze szukają przyczyny, celu, sensu. Jakby bez tego nie mogli żyć. Dlatego nie mogą prawdziwie pojąć misterium Bytu. Jeśli to zrozumiesz, rzeczywiście pojmiesz, nie będzie już przyczyn, celu i sensu. Życie samo w sobie jest przyczyną, celem i sensem. Pytanie o to rodzi się dopiero wtedy, gdy jesteś oderwany od życia. Gdy żyjesz w oddzielonej świadomości. Gdy jesteś niezadowolony.
Jaki sens mają te srebrne chmury płynące po niebie? Jaki sens ma olśniewający pięknem królewski motyl, miodowy ptaszek, nowo narodzona owieczka? Jaki cel kryje się w nieskończonym prądzie rzek i w blasku gwiazd na firmamencie? Jaka przyczyna jest zawarta w fundamencie wszystkiego, co istnieje? Jedyną przyczyną jest objawienie Piękna i Prawdy, które samo w sobie jest bez przyczyny. Jedynym sensem jest wieczny Byt, który sam w sobie jest bez sensu. Byt nie ma przyczyny, celu czy sensu jako takiego. Sam w sobie jest przyczyną, celem i sensem. Pustką i pełnią zarazem. Byt nie jest ograniczoną, stworzoną przez ludzi przeszłością czy przyszłością. Jest całkowicie nieuchwytny i niepojęty. Porusza się nieustannie w wiecznym Tu Bytu jako takiego. To jest Miłość. To jest Światłość. To jest Mądrość. To jest Prawda. Co byś do tego jeszcze chciał dodać? Ja tu jestem, gdyż ty tu jesteś. Przemyśl to dobrze. Ja tu jestem, gdyż ty tu jesteś. Pozbaw się myśli, że ja tu jestem, a sam też znikniesz. Powiedz mi, dlaczego wszedłeś do tego lasu, dlaczego zostawiłeś za sobą swój stary świat? Pokonując tyle trudności, zastałeś pusty szałas. Szałas, którego nie możesz jeszcze obejrzeć w całości, gdyż jesteś przepełniony samym sobą i sądzisz, że ktoś jest przed tym szałasem”.
Djaiana był zdumiony. Zdziwił się, że Ananda stawia takie pytanie, podczas gdy on był przekonany, iż Ananda wie wszystko, także o nim.
Zanim jeszcze zdążył zapytać o powód jego pytania, usłyszał wewnętrzny głos: „Opowiedz to. Po prostu opowiedz. Nie mnie, którego wyobrażasz sobie poza sobą, lecz samemu sobie. Nie mnie, który nie jest obecny, lecz swojej obecności. Opowiedz, ażeby wszystko, co niewysłowione, wypowiedzieć. Niech wszystko, co się da ująć w słowa, porusza się jak liście na drzewie, a jesienią, wirując, opadnie obumarłe na miękką ziemię wiecznego zapomnienia. A wszystko, co nie może być wypowiedziane, uzdrowi uwalniająca cisza. Wypowiedz się. Wypowiedz się w sobie. Wypowiedz się przez siebie. Wypowiedz się we mnie”. Djaiana, choć nie mógł swoją świadomością pojąć w pełni znaczenia i wagi tych słów, zaczął mówić. Mówił tysiącami słów pełnych doświadczenia, tysiącami obrazów pełnych myśli, tysiącami barwnych uczuć. Wydawało się, że wszystko wokół niego słuchało, przechylając się uważnie w jego kierunku lub patrząc, ażeby każde doświadczenie, każdy obraz, każde uczucie do siebie przyjąć, a potem pozwolić im odpłynąć w prądzie rzeki ostatecznego zapomnienia.
Djaiana wypowiedział to, co jeszcze nigdy nie zostało powiedziane. Słowa poszukiwań i tęsknoty, słowa miłości i lęku, słowa pełni i pustki, cierpienia i radości, światła i cienia. Słowami tworzył rzeźby i symbole, malował subtelne gesty lekkiego niezdecydowania i oszołomienia. Między słowami wyrażał się milczeniem. Wszystko opowiedział Anandzie. Wszystko. Żadna część jego świadomości nie została naruszona. Żadne uczucie, niekiedy przemilczone wiele lat, ani żadna myśl nie zostały ukryte. Wszystkie jego poszukiwania, każde doświadczenie, każda tęsknota, każde rozczarowanie, niepowodzenie i każda próba, każde zdumienie były jak supełki w dywanie życia, który Djaiana tkał przed oczyma Anandy. Szloch bez łez, który już od lat przeszywał całe jego ciało, stał się teraz słoną cieczą zamieniającą się w jego oczach w coraz większe krople, które dotykały ziemi i nasycały ją.
W każdej kropli został wypłakany świat doświadczenia. W każdej kropli zostało wymyte to, co jeszcze nie było czyste, jak piasek w morzu.
W każdej kropli supełki dywanu życia rozpływały się, aż doszedł, wstrzymywany jeszcze przez cienkie, niewidoczne nitki do granicy tego Jednego, Prawdy, Miłości i Światła, ażeby w jednym momencie wtopić się w to wszystko i zupełnie zniknąć.
Tak oto mówił Djaiana. Mówiąc stawał się pusty, coraz bardziej pusty. Jak szałas Anandy.
Wydawało się, że wszystko, co go jeszcze wiązało z czasem i przestrzenią, stopniowo uchodziło do rzeki zapomnienia, której nawet stały brzeg nie zostawiał śladów wspomnień. Jego słowa brzmiały daleko i blisko. Były pełne siły i słabości. Błyszczały i były matowe, aż obumarły w nadchodzącej nocy, a księżyc rozpostarł nad lasem swoje srebrne, czarodziejskie światło i jakby wszystko nakrył zasłoną niepamięci.
Tajemniczość rozpostarła się łagodnie na cały las.
Nie dająca się wyrazić słowami cisza wypełniła każdą komórkę jego życia. Nie była to cisza spowodowana brakiem dźwięków niezliczonych zaciśniętych ust życia, lecz cisza, która nocne brzmienie znanego sprowadzała w pełne misterium Bytu.
Coś z tej ciszy wniknęło w istotę Djaiany. Coś z tej ciszy połączyło się z ciszą w nim obecną, jakby w hołdzie oddawanym zmarłym słowom nadmiaru i iluzorycznym wyobrażeniom, jak girlandy kwiatów dla Niewypowiedzianego.
Wszystko uspokoiło się w Djaianie.
Po raz pierwszy w życiu całkowity spokój zapanował w jego istocie i potęgował się, aż Djaiana sam stał się tym spokojem.
„Zaśnij” - powiedział Ananda. „Śpij i zauważ, jak nikła jest granica między snem a czuwaniem, gdy umysł się uspokoi, gdy słowa nadmiaru pogrzebane są w grobie czasu. Rankiem, o wschodzie słońca, zauważysz, iż pomiędzy światłem księżyca i słońca poruszała się świadomość czasu. Staraj się, oprócz tego pozornego ruchu, widzieć Światło, które świeci zawsze, nigdzie nie ma swego początku, centrum ani końca”.
Po wszystkich tych słowach spotkali się wzrokiem w promieniu pełnym ciszy. Djaiana widział, jak jego postać stawała się coraz bardziej niewidoczna, jak znikał w falach wibracji potężnego życia, jakby postać Anandy nigdy nie istniała.
Dopiero wtedy zauważył, jak w rzeczywistości wyglądał szałas Anandy. Trwało to tylko chwilę, lecz jak na przebłysk z bezczasowości wystarczająco długo.
Pustka. Całkowita pustka. Nie było drzwi, okna, dachu ani fundamentu. Nawet cudowna, przeźroczysta srebrna mgiełka, która wydawała się otulać szałas, rozpłynęła się. Pozostała pustka. Po prostu niczego nie było widać.
Nie była to pustka wypełniająca serce lękiem i zwątpieniem z powodu nieobecności istnienia. Była to pustka - Światłość. Bez obrazu, bez iluzji, bez czegokolwiek. Pustka pełna, absolutna, piękna, nie dająca się ująć w żadne pojęcie, wyobrażenie, nie mająca zawartości ani kształtu, gdyż byt w pełnym majestacie Światła objawił i rozlał się w bezczasowym Tu-teraz.
Nie było szałasu ani miejsca, w którym stał. Nie było miejsca, w którym pustka zaczynałaby się czy też kończyła. Nie było nic oprócz wszechobecnej pełni. Djaiany już nie było.
Po dopełnieniu się tego zdarzenia słychać było wszystko przenikającą melodię wieczornych dźwięków. Krzyk papugi w dali. Usypiające, napełniające cały las brzęczenie insektów. Tysiąc i jeden dźwięków tworzyło niewidoczne okno coraz bardziej rozrastającej się ciszy. Niezliczone liście stanowiły zasłonę, poza którą w misterium nocy spoczywało życie.
Djaiana spał głębokim snem. Nie był to jednak sen nieświadomości, lecz sen, w którym czysta świadomość znalazła odpoczynek i pokój.
Wysokie tony bansuli napełniały las wieczornym pozdrowieniem.