.
Czwarty wymiar
Piotr BilligIntrygujące historie, których bohaterem jest oryginalna postać, ni to Polak, ni to Żyd, ani filozof, ani artysta – scjento-poeta Saul Vogel. Wędrując po ścieżkach czasów przełomu drugiego i trzeciego tysiąclecia i podążając śladami Vogla, kreślonymi ...Czytaj więcej >>
- Liczba stron: 184
- Data wydania: 2000
- Oprawa: miękka
- Wydawnictwo: ENETEIA
Intrygujące historie, których bohaterem jest oryginalna postać, ni to Polak, ni to Żyd, ani filozof, ani artysta – scjento-poeta Saul Vogel.
Wędrując po ścieżkach czasów przełomu drugiego i trzeciego tysiąclecia i podążając śladami Vogla, kreślonymi ostrym piórem Piotra Billiga, trudno się oprzeć pytaniom, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy literatura i gdzie leżą granice nauki, a gdzie sztuki i religii.
- ISBN
- 83-85713-25-5
- Waga
- 0.21 kg
- Wydanie
- 1
- Seria
- Archetypy Wyobraźni
- Szerokość
- 12,5 cm
- Wysokość
- 19,5 cm
- Format
- 125x195 mm
Możesz także polubić
Od Autora
Przypadki Saula Vogla cd.
Wziernik kosmiczny
Wypadki chodzą po ludziach
Ksenofanes praktyczny, czyli Noblesse obligé
Czwarty wymiar, czyli dimensio quarta
Brzytwa Ockhama
Dowód rzeczowy
Słowo
Sympozjon (troszkę według Platona)
Z drugiej strony
Varia
Muł trojański
Bliżaj lama
Mierzwa
Mrowisko
Wzgórze Odwiedziny
BWV
Słownik zwrotów Saula Vogla
Posłowie
Wypadki chodzą po ludziach
fragment książki "Czwarty wymiar" Piotra BilligaWydawałoby się, że Vogel mógłby się już do tego przyzwyczaić: w końcu Filozof, głowę na karku ma, rozumować potrafi. Mógł się już przekonać, że ze mną ani prośbą, ani groźbą, ani podstępem nie wskóra: ja spóźnić się muszę, gdyż jest to immanentne mej naturze.
Tego dnia Mistrz pieklił się więcej niż zwykle, zaproszono nas bowiem do pana Federberga, a stary Federberg, choć zasadniczo jest skończonym nudziarzem, ma jednak ważną zaletę, którą Vogel podnosi do rangi cnoty: podaje gościom piklingi niespotykanej dobroci. Mało 10 razy usiłował mój Rabbi wyciągnąć zeń sekret, gdzie je zdobywa, ale ten zazdrośnie strzegł tajemnicy.
Tak więc i tego wieczora Maestro, odziany w najwytworniejszy ze swych smokingów, kręcił się niecierpliwie przy drzwiach, wydzierając się w regularnych i nieregularnych interwałach:
– No pospieszże się, fujaro! Ruszajże się! Miejże litość!
A ja poddawałem szlachetne oblicze operacji golenia na gładko.
– Już kończę, Mistrzu! – odwrzasnąłem i poczułem, że chłodna stal penetruje mi policzek.
Zaczęła się więc przeprawa z ałunem, watą, jodyną i plastrem. Rabbi krążył wokół mnie jak sęp nad wyczerpanym wędrowcem i dawał dobre rady. Miały jakoby dopomóc w uzyskaniu optymalnej prędkości, a spowodowały upuszczenie flaszki jodyny na śnieżnobiały gors voglowskiej koszuli.
Wstrzymam się od przytoczenia jego eksklamacji, napomknę jedynie, że wyraził się wielce niepochlebnie o mojej matce.
Sytuacja zmieniła się diametralnie: to ja stałem u drzwi i wołałem, a on się przebierał. A gdy się wreszcie zjawił (i kto na kogo czekał?), odesłałem go z powrotem, bo wdział koszulę na lewą stronę.
Federberg otworzył wielce nadąsany, gdyż drobne uchybienia towarzyskie traktuje jako zniewagę osobistą; zdarzało mu się bąkać o przysłaniu sekundantów.
– Tak, widziane rzeczy! Przychodzicie spóźnieni o godzinę, jak gdyby nigdy nic. Tak, przeprosiliście, pan Vogel miał ważny telefon z zagranicy (bo taką idiotyczną wymówką umyśliliśmy go uraczyć), w porządku, w porządku, nie mówmy już o tym. Ale czy przeprosiliście za to, żem przez to spóźnienie zmuszony był oglądać telewizję? – to ostatnie wymówił z nutką głębokiego obrzydzenia – Nudy na pudy – ciągnął, a Saul jął dyskretnie poziewywać i tęsknym okiem zerkać ku stołowi, gdzie obiecująco połyskiwały piklingi i wabiła wódeczność – Dawali film. Oni to nazywają filmem! Za moich czasów – to były filmy! Działo się coś: bili się, jeden drugiego na szpadę nadziewał, Indian to tuzinami kładli, samochodami się gonili, kobitki uwodzili. A teraz, panie, ta głębia psychiczna: wszystko wlecze się wolno i niemrawo, a muzykę taką podkładają nerwową – jazzy czy co? – że i przysnąć nie można. Dzisiaj, panie, chłop się golił przez 7 minut, z zegarkiem w ręku – tu staruch podsunął nam antyczną „cebulę” pod nos.
– Znam takich, co golą się dłużej! – rzekł Saul, zezując na mnie.
– Zgoda – rzekł tamten – ale czy ja to muszę oglądać? Gość z brzytwą w ręku i z pianą na pysku! Tak mnie zirytował, żem pomyślał: „A zatnij się!” i zgasiłem przeklęte pudło. Wyrzucone pieniądze! Myślałem, że teraz, skoro gospodarz doprowadził myśl do pomyślnego końca, Saul pchnie rozmowę na tory stołowe. Ze zdumieniem stwierdziłem jednak, iż popadł w zadumę, czyli, jak to zwie, „pensywność”, czyli, jak to też nazywa, „bujanie duchem owocne”. Szturchnąłem go i doczesności przywróciłem, lecz przez cały wieczór, nawet kiedy żerowaliśmy już na wyśmienitych piklingach, pewna dystrakcja dawała się zauważyć na jego twarzy, a gdy żegnaliśmy się z gospodarzem, podziękował wprawdzie, ale zapomniał o wyduszaniu tajemnicy – i srogie rozczarowanie odmalowało się na Federbergowej facjacie.
Przez cały dzień snuł się Didaskalos po domu w myślach pogrążony, lecz nie zamknął się w gabinecie i w tytoniowym dymie nie wędził, co zwykle świadczyło, iż nurtujący go problem nie jest nazbyt skomplikowany.
Nazajutrz pojechał do miasta, zapowiadając, że wróci dopiero wieczorem. Korzystając, postanowiłem sprzątanie – i nieopatrznie wywróciłem stolik z wazonem pełnym wody i kwiatów. W ruch poszła szmata – którą strąciłem pasterkę i kominiarczyka z miśnieńskiej porcelany. Szkaradzieństwo, ale chlebodawca był do niej przywiązany. Ledwo wziąłem się za odkurzacz, ten zgasł, a gdym majstrował przy silniku, zapomniałem wyciągnąć z kontaktu i 220 fajerek grzmotnęło mnie, żem zobaczył cały Zwierzyniec niebieski od Barana po Ryby. W kuchni omal nie oderżnąłem sobie palca. Oparzyłem się zapalając gaz. Urządziłem sobie rękę zbitą szklanką. Upuściłem masywny gar na stopę i omal nie wyjąłem sobie oka widelcem: oko ocalało, ale krwawa bruzda od brwi po brodę pozostała. Ukoronowaniem zasię dnia było rozsypanie się krzesła pode mną, gdym na nim przycupnął, by ochłonąć po tych wszystkich przygodach.
– Biłeś się z kim? – spytał Saul, gdy wrócił: pokryty byłem plastrami i pijany – to ostatnie jako lekarstwo na rozchybotane nerwy.
Machnąłem ręką i powlokłem się spać. Zdawało mi się, żem dostrzegł coś na kształt satysfakcji na twarzy dobrodusznego skądinąd Mistrza.
Mistrz wrócił do mych przygód nazajutrz. Myślałem, że kpi, a tymczasem nie tylko wysłuchał uważnie, jakby chodziło o coś istotnego, a i wypytał o możliwie dokładny czas poszczególnych wypadków. W toku mojej smętnej narracji robił się coraz weselszy, a przy końcu był w tak różowym humorku, że tylko śmiechem skwitował porcelanową figurynkę – zachowałem to na deser, licząc, że litania moich nieszczęść zmiękczy jego granitowe serce.
– A w ogóle często masz takie dni?
– Zdarzają się czasem, ale nigdy takie. Bywa, że tego czy owego dnia wszystko, jak to się mówi, leci mi z rąk, ale nigdy z tak niszczycielskimi rezultatami: ot, parę zadraśnięć, potknięcie, czasem jakaś drobnostka stłuczona – to wszystko.
– A kiedy ostatnio miałeś taki pechowy dzień?
– Łatwa odpowiedź: w twoje urodziny. Skaleczyłem się, rozbiłem kilka naczyń oraz wypsnęła mi się butelka szampana.
Saul podszedł do telefonu i wykręcił numer.
– Moje uszanowanie, drogi panie Federberg. Ja w związku z naszym wczorajszym eksperymencikiem. Chciałbym panu zadać jedno pytanko: co pan robił w dniu (urodzinowa data)? Wysłuchał jazgotu ze słuchawki, podziękował i się rozłączył. Skinął na mnie, bym się wygodnie usadowił, i ozwał się w te słowa:
– Parę dni temu Federberg ględził, że ktoś w TV golił się tak długo, że mu życzył, by się zaciął. Nie zdziwisz się, że skojarzyłem to z twoim zacięciem się przy goleniu. To wypadek, że tak powiem, zwrotny: wychodzi od kogoś i przeciw niemu się zwraca. To nie zderzenie samochodów, gdzie jedna osoba działa na drugą, a wypadek solo: ktoś sam sobie czyni szkodę. A skoro robi to wbrew własnej woli, to może wpływa nań tak ktoś inny? Może Federberg i ty jesteście taką parą, połączoną węzłem wypadkowym? Wczoraj poprosiłem go o współpracę: miał puszczać w eter nieżyczliwe myśli przeciw Prezesowi. Przystał na to.
Sam wiesz, że nie potrafi mi odmówić.
Miłość Federberga do Saula datuje się od dnia, gdy Prezes naszego Kółka Filozoficznego nazwał w dyskusji Federberga idiotą do kwadratu. A że Saul z Prezesem są na noże, a Saul góruje inteligencją, Prezes jest na zebraniach poniżany filozoficznie przez Saula, a Federbergowi w to graj: nieprzyjaciele naszych nieprzyjaciół są naszymi przyjaciółmi.
– Federberg słał złośliwe fale – ciągnął Vogel – ja notowałem czas i treść emisji. Cóż, jak już Prezes stwierdził, Federberg to głupol, więc mogąc w myślach gotować Prezesa w smole czy nabijać go na pal, życzył mu ino złamania nogi i upadku ze schodów, na przemian.
– Ależ Mistrzu, ja ani nie spadłem ze schodów, ani nie złamałem nogi!
– Ale ilość życzeń i czasy nadania zgadzają się z twymi przygodami.
– E tam, też mi odkrycie! Powinienem był zlecieć na łeb ze schodów i połamać sobie piszczele!
– Kto większy głupek: ty czy Federberg? Jak masz spaść ze schodów, gdy w danej chwili jesteś w ubikakacji?! Jeśli życzenie nie da się spełnić, zdarzy się coś innego, możliwego: poszczasz się po nodze, przytniesz sobie narząd zamkiem błyskawicznym, szczęka nurknie ci w klozetową czeluść...
– Przecież ja nie mam sztucznej szczęki! – przerwałem oburzony.
– To są fale niefartu i nic poza tym! Federberg zeznał, że w dniu moich urodzin stracił na giełdzie i każdemu uśmiechniętemu życzył nagłej śmierci, a tobie zdarzyły się same błahostki, jeśli nie liczyć flaszki najprzedniejszego szampana.
– Ale widzisz – ciągnął Filozof – doświadczenie nie jest zakończone. Na razie stwierdziliśmy istnienie takich fal i znaleźliśmy dwie osoby, gdzie jedna jest „krzywdzicielem”, a druga „ofiarą”. Ale ta ofiara może być krzywdzicielem dla kogoś i tak powstanie łańcuch obejmujący może całą ludzkość. Ciekawe, na jakiej zasadzie dana ofiara uzależniona jest właśnie od tego krzywdziciela. Może wyjdzie to przy porównaniu horoskopów?
Zabłysły mi oczy, Vogel zaś widząc, żem połknął haczyk, dodał:
– Może znajdziesz osobę, która jest krzywdzicielem dla pana S., z którym masz ponoć rachunki do wyrównania? Może go sobie zjednasz i zamienisz życie pana S. w piekło na ziemi?
– Co mam zrobić? – spytałem, już zupełnie przekonany.
– Ponieważ coś szepce mi, że te fale nie są dalekosiężne, ewentualnej twej ofiary należy szukać w stolicy...
– ... która liczy milion mieszkańców...
– ... w 70% jeżdżących metrem. Stań przy schodach na Głównej i życz potknięcia. Przy odrobinie voglowskiego szczęścia... Gdzieś trzeba zacząć.
Nazajutrz, punktualnie o 15:00 przystąpiłem do dzieła. Minuta pełzła za minutą, kwadrans za kwadransem, godzina za godziną i nie działo się nic. Schody są wprawdzie strome, lecz ludzie wybornie o tym wiedzą: schodzą ostrożnie, nie przepychają się, a kto tylko może, trzyma się poręczy.
Pełzły godziny malewolencji, szczytowy tłum przeszedł w pokapywanie. Uznałem, że jutro znów jest dzień, i wróciłem do domu.
Saula nie było. Zrobiłem kolację. Wiedziałem, że zaraz się zjawi, bo nawet jeśli zasiedzi się w Kółku, kiszki mu już przypomną, że czas do domu.
Zadźwięczał telefon. Dzwonił szpital. Poinformowano mnie, że niejaki Saul Vogel jest tam i winszuje sobie widzieć się ze mną.
Przybyłem lotem ptaka. Mistrz leżał w separatce, blady i ponury. Lico miał pokiereszowane, nogę w gipsie i na wyciągu.
– Miałem przygodę seksualną: spierdoliłem się ze schodów, ruszając z domu do Kółka. Ledwom do telefonu dopełzł.
– O której się to stało?
Podał mi zegarek: wskazówki zatrzymały się na na punkt trzeciej.
– A więc jednak znalazłem swoją ofiarę!
Pokiwał posępnie głową:
– Tu l'as voulu, Georges Dandin! I wiesz co? Nie będziemy wydzierać Naturze tej tajemnicy, co?
– Dobrze, ale pod warunkiem, że dasz opublikować tę historię. Mdli mnie od samych twoich sukcesów!
– Zgoda.
Gdy wyszedł ze szpitala, stał się ujmująco uprzejmy, a nawet zwiększył mi pobory. Trzeba przyznać, że klasę to on ma.